Olga Gitkiewicz – „Nie zdążę”

Powiększ obraz
Od razu uprzedzę, że nie jest to powieść. Po tytule „Nie zdążę” można spodziewać się różnych rzeczy: nie zdążę na ważną uroczystość, na rozmowę kwalifikacyjną, do szkoły, nie zdążę czegoś zrobić, kogoś odwiedzić. W zasadzie każda z tych interpretacji jest trafna.

Rzecz dotyczy transportu publicznego w Polsce i społecznego wykluczenia spowodowanego jego niedocieraniem bądź docieraniem w znikomym stopniu do wielu miejscowości, a nawet miejskich osiedli. Proszę nie kojarzyć tego zagadnienia z teoriami sugerującymi jakoby problem był „lewackim” wymysłem niewartym czytania o nim. Otóż istnieje i jest poważny. Swoimi bibliotecznymi przedsięwzięciami również wielokrotnie podejmowałem ten temat. Sięgnięcie po tę pozycję było dla mnie czymś naturalnym. Ale nie tylko miłośnicy komunikacji powinni ją przeczytać. Niemal wszyscy się przemieszczamy, podróżujemy bliżej lub dalej, zatem tak naprawdę potencjalnymi odbiorcami są miliony osób. Polecam lekturę także tym, którzy zapomnieli jak się stoi na przystanku lub dworcu.

Żeby było jasne: Olga Gitkiewicz to nie emerytka, która nie ma czym dojechać do przychodni lekarskiej. Jest osobą tylko nieznacznie starszą ode mnie – po czterdziestce. To już świadczy o skali problemu. Nie tylko młodzież i osoby starsze czują się wykluczone komunikacyjnie. Nawet ci, którzy na co dzień korzystają z autobusów, tramwajów i pociągów, mogli nie spodziewać się aż takich absurdów, o jakich pisze autorka.

Tytułowe „Nie zdążę” w moim życiu można odnieść do rodzinnych uroczystości. Nie 300 kilometrów od domu, lecz w sąsiednim powiecie konińskim. Za pierwszym razem z powodu bardzo słabej komunikacji musiałem skorzystać z zawiezienia mnie samochodem, co spowodowało problemy w postaci konieczności dostosowania czasu pobytu do innych uczestników (lepszy rozkład jazdy oznaczałby, że wcześniej wiedziałbym, o której mogę wrócić). Za drugim w ogóle nie dotarłem, aby uniknąć podobnych kłopotów. Obecnie (sierpień 2020) jest jeszcze gorzej, a wręcz skandalicznie: Kalisz i Konin nie są skomunikowane żadnym kursem, nie licząc busa typu adres – adres! U nas autorka też miałaby o czym pisać.

Dodam jeszcze, że już nieraz miałem problem z wieczornym powrotem z pracy do domu po imprezach kulturalnych, które obsługiwałem w bibliotecznej Filii nr 7 na kaliskim Majkowie. Mój przypadek mógłby dostarczyć pisarce kolejnych inspiracji.

Tym bardziej ważne jest dla mnie, że taka książka powstała. W sieci pojawiają się zarzuty czytelników, iż część z nich spodziewała się czegoś innego, np. więcej przykładów z życia, także w kwestii linii lokalnych (tak jak w początkowych rozdziałach, które są najlepiej oceniane), ponadto zdjęć, a mniej skupiania się na problemach w strukturze PKP, zarządzaniu przez samorządy (które to rozdziały następują po 30 – 40% treści) oraz analizie naukowej. Każdy ma prawo do swoich opinii. Ja osobiście nie uważam, że książka jest „naukową piłą” z uwagi na przystępny język. Statystycznego pasażera nie musi jednak interesować zarządzanie firmą i jej wewnętrzne sprawy, a pewne szczegóły są istotne tylko dla bardziej zaawansowanych. Podróżny ocenia usługę po rozkładzie jazdy, cenniku czy komforcie. Niektóre sugestie co do konieczności zamieszczenia lub pominięcia w książce pewnych wątków są nawet sprzeczne, co też podkreśla zainteresowanie tematem wśród społeczeństwa.

Mogę się zgodzić z niejedną opinią. Inaczej książkę odbierze emerytowany kolejarz, obecny pracownik Polregio lub Intercity, a inaczej miłośnik komunikacji czy wreszcie pasażer, który biletów nie kolekcjonuje, lecz po prostu jeździ komunikacją, albo chciałby jeździć, ale nie ma czym, bo zlikwidowano wszystkie kursy w jego miejscowości. Zgoda jest co do tego, że trzeba o problemie pisać lub w inny sposób go nagłaśniać. Na ogół czytelnicy doceniają trud, jaki pisarka sobie zadała, nawet jeśli mają zastrzeżenia co do stylu podejścia do sprawy. Nie negują tego, że problem jest, gdyż często sami go doświadczyli. Pod opisem książki na jednym z portali czytelniczych nie wypisują bezmyślnych komentarzy w stylu „po co komu autobusy, skoro każdy ma samochód”.

Tyle o opiniach innych, a jakie ja mam odczucia po lekturze? Zaskoczyły mnie na przykład negatywne opinie o busiarzach z Lubelszczyzny. Ja dostrzegłem pozytywy. Zarówno pod względem cen (nieprzypominających tych zakopiańskich), obsługi (kierowca poinformował mnie o przystanku, na którym mam wysiąść w Kozłówce), jak i wysokiej częstotliwości kursowania (o której wokół Kalisza mogę tylko pomarzyć), nawet gdy na przystanku nie wisi rozkład jazdy (niech Państwo spróbują czekać „w ciemno” np. w Saczynie lub Ołoboku, to sobie będą czekać i czekać). Ale ja byłem w tym regionie tylko dwukrotnie (2012 i 2016 r.), więc nie mam zamiaru podawać w wątpliwość relacji zamieszczonych w książce. Miejscowi mogą mieć więcej doświadczeń niż turysta. Dowiedziałem się czegoś nowego.

Cieszy mnie, że Olga Gitkiewicz zdążyła zasygnalizować kwestię słynnego programu przywracania połączeń, który później okazał się niemal zupełną klapą. Już wtedy dostrzegła problemy we wdrażaniu go w życie. Miało być tak ładnie, a efektów nie widać. Poprzednie plany transportowe, tak dla województwa, jak i powiatu, również pozostały planami (ciekawe, ile kosztowały?!). Nie wiem, czy autorka rozważa kontynuację tematu, ale materiału na ciąg dalszy zapewne by jej nie zabrakło, choćby pisała o powiecie kaliskim i ościennych, a nie o Bieszczadach, w które przez słabe połączenia jeszcze nigdy nie pojechałem.

Już po powstaniu tej książki słynne stało się wystąpienie pewnego posła, zwanego później zgodnie z imieniem „pomysłowym Dobromirem”, który jako lekarstwo na problemy komunikacyjne widział kupowanie samochodów. Ciekawe, jak skomentowałaby to Olga Gitkiewicz, gdyby pisała książkę później? Czy poradziłaby mu: „Niech Pan powie to uczniom i emerytom”? Choć oczywiście nie twierdzę, że tylko oni korzystają z komunikacji. Jako osoba pracująca sam jestem przykładem tego, że transportem publicznym można jeździć z chęcią, o ile on działa. Autorka też wiele przejechała, więc nie sądzę aby zgodziła się z posłem.

Cytuje ona też wypowiedź ludzi, którzy nie posyłają dzieci do szkół autobusami mimo… dobrego połączenia. Trzeba więc nadal tłumaczyć, że komunikacja publiczna to nie jest sposób poruszania się „biedoty” bez samochodu, lecz normalny środek transportu, a podróżowanie nią w nowoczesnym kraju absolutnie nie powinno być postrzegane jako ostateczność, czy – co gorsza – coś upokarzającego, poniżej godności.

Każdego czytelnika mogą poruszyć inne fragmenty.