Dziecięca choroba komunikacyjna

Wbrew pozorom nie będę pisać o chorobie lokomocyjnej. Chodzi o rozbawiający mnie temat rozpieszczania dzieci zbyt częstym wożeniem samochodami.

Ile to już razy słyszałem, że ze względu na dzieci, w podróż – czasem zaledwie kilkudziesięciokilometrową – trzeba udać się autem. Jeszcze rozumiem, gdyby chodziło o 2-3 latki, ale żeby dla ośmio- czy kilkunastoletnich dzieci jazda PKS-em była… zbyt uciążliwa? Oczy wychodzą mi ze zdumienia, a uszy nie wierzą w to, co usłyszały.

Osobiście nie mam dzieci, ale kiedyś przecież byłem dzieckiem. Do głowy nie przyszłoby mi, żeby mieć pretensje do rodziców za to, że z Kalisza do Kołobrzegu zabrali mnie w latach 80. XX w. (jestem rocznikiem 1978) zatłoczonym pociągiem, a do Międzyzdrojów zakładowym autobusem – wtedy były jeszcze wczasy, a zakłady pracy miały swoje ośrodki. Albo że babcia zabrała mnie pociągiem do Warszawy – kto by wówczas lamentował, czy np. dostanę kataru albo zawrotów głowy w podróży? To była frajda, że jedzie się koleją do prababci czy cioci w innym mieście. Dziś są miejscówki, więc tym bardziej można wcześniej zagwarantować sobie komfortowe miejsce w wybranym pojeździe.

Do szkoły podstawowej miałem blisko, do średniej kilkanaście minut drogi. Samochodu wtedy już nie posiadaliśmy, ale nie uważam się za poszkodowanego z tego powodu. Zresztą nawet w latach 90. XX w. zjawisko dowożenia dzieci do szkół nie występowało zbyt często. Sporadycznie jakiś rodzic przyjechał – może przy okazji. Pod koniec edukacji zdarzało się, że paru uczniów od czasu do czasu docierało swoimi pojazdami. Podstawowym środkiem transportu dla tych, którzy mieli dalej ode mnie, była komunikacja publiczna. Co w tym złego?

Teraz wystarczy poruszyć problem braku miejsc pod szkołą, spowodowanego tym procederem (tzn. dowożeniem dzieci), a wygodniccy mówią, że czasy się zmieniły, i pociechy muszą być wożone pod bramę, bo się dzieciątko przeziębi na przystanku i dostanie kataru! Owszem, zawsze się zmieniają, gdyż ludzkość nieustannie dąży do podnoszenia poziomu życia, ale to akurat nie ma nic wspólnego z nowoczesnością. Ludzie nie mogą zrozumieć, że to, co zwą postępem, w tym przypadku jest jego atrapą! Prowadzi bowiem do:

  • problemów komunikacyjnych, a nie do usprawnienia ruchu
  • uniesamodzielniania się dzieci.

Chciałoby się zaironizować: jaka biedna ta dzisiejsza młodzież – 10-letnie dzidziusie nie mogą same trafić do szkoły. Rośnie nam pokolenie nieudaczników? Oczywiście czym innym jest dowożenie niepełnosprawnych czy tych, którym rozkład jazdy nie pozwala na samodzielne dotarcie. Wyłączając te przypadki – aż dziwne, że rówieśnicy nie śmieją się z kolegów dowożonych przez rodziców. Zapomniałeś numeru autobusu? Nie umiesz skasować biletu? – nieźle by to brzmiało w ustach młodzieży.

Ja rodziny nie mam, ale czy naprawdę nie można wyobrazić sobie rodziców niedowożących pociech do szkół? Może jeszcze dzieci oskarżą mamę i tatę o znęcanie się, tzn. nakazywanie chodzenia pieszo lub jeżdżenia autobusem? Miłe jest jednak to, że są tacy, którzy jeżdżą z dziećmi komunikacją. Przyjemnie mi się robi w autobusie na widok codziennych podróży rodzin, nawet jeśli dzieci różnie się zachowują.

Aktualizacja 26.01.2019: Gdy w dyskusjach na portalach ośmieszam dowożenie dzieci do szkół, tłumacząc to, że kiedyś nie było tego problemu, spotykam się z zarzutem nienowoczesności. Rzekomo cofam się do czasów bez pojazdów czy elektryczności. Pytam się więc: czy to, że po lekcjach chodziło się grać w piłkę, a nie patrzyło w smartfony, których wówczas nie mieliśmy, też było zacofaniem? To, że już w drodze do szkoły spotykało się kolegów, też było złe? Niestety wiele osób nie może zrozumieć, iż nie wszystko, co nowsze, jest lepsze. Zdarzają się jednak osoby, do których to dociera.