Kands za Indianę

Powiększ obraz

Po serii relacji związanych z komunikacją publiczną wróciła sprawa roweru.

Zeszłoroczny zakup prostego roweru Indiana okazał się umiarkowanie udany. Na krótkie trasy dobry, ale zrobić wycieczkę 30 – 40 km to już problem. Od dziś cieszę się z nowego roweru marki Kands. Jest to model typowo turystyczny – jak podaje instrukcja, nie do jazdy wyczynowej, lecz rekreacyjnej, czyli takiej, jaką uprawiam. 1350 zł + 50 za prędkościomierz to nie jest ogromny wydatek, patrząc na niejeden rower.

Całe życie jeździłem na rowerach jednobiegowych. Ceniłem je za prostotę obsługi. Niestety Indiana okazała się wolniejsza od wyeksploatowanego 21-letniego Rometa, co sprawiło, że zasięg spadł z promienia maksymalnego 25 km do 15 km od domu. Chcąc nie chcąc musiałem przystosować się do obecnych wymogów technicznych – patrząc na asortyment w sklepach.

Z początku myślałem o biegach w tylnej piaście, jednak stale coś nie pasowało: a to za mały na mój wzrost, za drogi albo prądnica w piaście w przednim kole, co oznacza krótki czas świecenia po zatrzymaniu się (a według niektórych rowerzystów także obciążenie podczas jazdy). Odstąpiłem więc od tego i zdecydowałem się na tradycyjne przerzutki (3 z przodu i 8 z tyłu).

Rower kupiłem w podkaliskim Opatówku. Gdy tylko określiłem swoje oczekiwania co do zasięgu jazdy (30 km od domu), sprzedawca od razu wiedział, czego mi potrzeba. Pierwsze kilometry – w kierunku Koźminka – były umiarkowanie udane. Dopiero uczyłem się dobierać biegi do warunków drogowych. To jakby maszynista przesiadł się z parowozu do Pesy Dart. Z Koźminka (w którym wykonałem fotografię) do Kalisza było już dużo lepiej. Wsie mijały tak szybko, że dziwiłem się, iż dojeżdżam do skrzyżowania, które dotychczas osiągałem później. Maksymalnie udało mi się wyciągnąć ok. 27 km/h. Nie jest to Tour de Pologne, ale jak na moje oczekiwania bardzo dobry wynik. Niestety wrócił problem drętwienia palców.

Tyle wrażeń z pierwszego dnia. Wycieczki kolejowo-rowerowe też będę robić.

Ponieważ po rower udałem się do Opatówka, mogę zacytować opatówecką poetkę Mariannę Kocembę, która podczas spotkania autorskiego powiedziała czytelnikowi: Niech pan zapisze sobie ołówkiem, że Kalisz to takie miasto, co leży gdzieś za Opatówkiem, na co usłyszała odpowiedź: Nie mam ołówka, bo mi zabrała mrówka z Opatówka.