Pomału kończę rok turystyczny 2019. Główne wyprawy już odbyłem (Pomorze: Ustka, Słupsk; Małopolska: od Tarnowa przez Nowy i Stary Sącz, Krynicę-Zdrój po Muszynę; Podkarpacie: Dębica), zdarzają się jeszcze jednodniowe. Tym razem nasunęły mi się refleksje związane z kosztami swojej działalności oraz jej odbiorem.
O kosztach samej turystyki komunikacyjnej nie będę się rozpisywał. Wspomnę, że gustuję w noclegach o cenie nieprzekraczającej 50 zł, a często tańszych, gdyż w ciągu dnia i tak nie ma mnie w lokalu, a więc większe luksusy są zbędne. Koszty przejazdów obniżam korzystaniem z promocji Intercity za zakup biletu z wyprzedzeniem.
Na niniejszej stronie www nie zarabiam, a jeśli dopłacam, to symbolicznie (raz zapłaciłem za kolejny gigabajt na dysku). Prowadzę ją z pasją, a nie dla nagród. Zdarzają się wykłady czy wystawy. Tego typu działalność (również po wielu latach) nie jest doceniana przez ministrów czy prezydentów. Nawet na nominację do nagród zazwyczaj nie ma co liczyć, tym bardziej, że nie jest to strona z cyklu dla każdego coś miłego. Oprócz zamieszczania treści typowo turystycznych i hobbystycznych nieraz muszę na niej krytykować decydentów za opieszałość we wdrażaniu ulepszeń transportu. Zdarzyło się jednak, że witryna znalazła się w gronie finalistów konkursu „Strona Internetowa bez Barier”, i choć nie zdobyła żadnego wyróżnienia, to i tak można ten fakt uznać za pewien sukces. Jednak największą nagrodą będzie każda osoba, która nawróci się na transport zbiorowy po długiej przerwie, bądź po raz pierwszy odkryje uroki turystyki komunikacyjnej.
Także uprawiany przeze mnie gatunek fotografii – nazwałbym go dokumentalno-turystycznym – rzadko spotyka się z akceptacją na konkursach. Samo zakwalifikowanie się do wystawy jest już osiągnięciem w sytuacji, gdy nie jest się ani profesjonalnym fotografem, ani posiadaczem supersprzętu, lecz jedynie aparatu łatwo dającego się zapakować i niewiele ważącego, a na dodatek miłośnikiem wiernego odwzorowywania rzeczywistości na zdjęciu i zwolennikiem umiarkowanego stosowania tzw. bajerów w aparacie. Owszem, lubię czasem poeksperymentować, nawet przeszedłem kurs, ale bez przesady. W przeszłości zdarzało się sporadycznie wygrywać nagrody książkowe, a ponadto otrzymać jakieś upominki za udział. Ostatnio jednak nauczony doświadczeniem rzadziej biorę udział w tego typu przedsięwzięciach. Jeśli już udawało się swoją działalnością zwrócić uwagę komisji, to zazwyczaj wtedy, gdy składała się ona z pracowników lokalnych ośrodków kultury, a nie profesjonalnego profesorskiego zespołu. Tam jest miejsce mojej twórczości, którą nazwałbym sztuką przez małe s. Nie jest to bynajmniej pejoratywne określenie. Uważam się za hobbystę, który dostrzega także zagrożenia płynące z nadmiaru profesjonalizacji. Od Sztuki przez duże S są galerie i muzea, które również często odwiedzam, ale mała sztuka również powinna mieć swoje miejsce – właśnie w ośrodkach kultury czy bibliotekach. Nie musi być ona zła, jest po prostu inna.
Ogólnie jednak w Polsce łatwiej zostać docenionym – nawet po krótszym czasie działalności – za robienie czegoś popularniejszego, niż za bycie w mniejszości. Ja bez względu na to, czy nagradzają mnie, czy nie, konsekwentnie robię swoje. Widzę też, że nie tylko ludzie nagradzani robią ciekawe rzeczy. Gdybym miał nastawiać się na triumfy, to już dawno musiałbym zakończyć swoją edukację transportową.
Nie uważam bynajmniej, że moja działalność jest zupełnie marginalizowana. Nieraz byłem obiektem zainteresowania lokalnych mediów. Zwłaszcza „Życia Kalisza”, które oprócz artykułów publikuje m.in. mojego autorstwa fotografie humorystyczne i satyryczne w rubryce „W obiektywie paparazziego”.
Cieszy mnie, gdy stroną interesują się hobbyści i miłośnicy komunikacji, ale największa satysfakcja byłaby, gdyby zawarte na niej treści trafiły do osób, które zapomniały, jak się jeździ autobusem do pracy czy pociągiem na urlop.
Więcej o moich dokonaniach można przeczytać w dziale O autorze w górnym menu.